poniedziałek, 21 września 2015

Polskie marki kosmetyczne: Paese cz.1




Witam Was serdecznie, 
Dziś prezentuję pierwszy z wpisów o polskich markach kosmetycznych, które moim zdaniem, produkują kosmetyki godne polecenia. Na pierwszy ogień idzie marka Paese, ponieważ niedawno nabyłam kilka produktów i chcę Wam o nich opowiedzieć. Wpis podzielę na dwie części, czyli zgodnie z dokonywaniem zakupów. 
Korzystając z dwóch 40% obniżek na firmowym stoisku w moim mieście, w ciągu ostatnich 3 miesięcy nabyłam aż 9 kosmetyków Paese.  Nie był to mój pierwszy kontakt z tą marką, ich produkty znam od lat i większość z nich lubiłam, dla mnie, szczególnie gdy weszły do sklepów, były cenową konkurencją dla Inglota. W tym wpisie podzielę się z Wami moją opinią o kupionych przeze mnie produktach. Część z nich znałam i używałam wcześniej, część testowałam, część była dla mnie zupełną nowością i nie wiedziałam czego się spodziewać.
Pierwsze zakupy zaowocowały nabyciem pojedynczego cienia, podkładu, pudru bambusowego oraz bazy pod cienie. W dużej palecie cieni na stoisku niemal natychmiast rzucił mi się w oczy piękny, zimny, matowy brąz o niemal zielonkawym odcieniu. Ten intensywny kolor, jakiego nie miałam jeszcze w swojej kosmetyczce, ma numerek 671 i pochodzi z serii Kaszmir, jest świetnie napigmentowany, bardzo dobrze się rozciera i łączy z cieniami innych firm, długo utrzymuje się na powiekach i jak na tak głęboki mat ma przyjemną, „kaszmirową” konsystencję. 
Cień nieco pyli przy nabieraniu na pędzel, ale nie osypuje się na twarz podczas aplikacji. Pudełeczko jest wygodne, estetyczne i solidne, dobrze chroni cień. Nie próbowałam przekładać cienia do palety magnetycznej, bo podoba mi się w takiej formie w jakiej jest, mogę go po prostu wrzucić do kosmetyczki na wyjazd. Ponadto nie darowałabym sobie gdyby podczas przeprowadzki do palety cień się uszkodził. Kilka lat temu używałam już cieni Paese, pojedynczych i potrójnych, już wtedy były niezłej jakości, ale wybór kolorystyczny zadecydował o odejściu od ich stosowania. Dziś udoskonalenie formuły cieni jest naprawdę odczuwalne, są lepszej jakości niż większość droższych które posiadam, aktualnie dostępne kolory są naprawdę przemyślane a maty to bajka i chciałabym ich więcej. Póki co, zakupionym cieniem jestem zachwycona i spełnia on moje wszystkie oczekiwania.

Kolejny zakupiony produkt to puder bambusowy. Muszę przyznać, że czaiłam się na niego od jakiegoś czasu, macając na stoisku i szukając o nim opinii na innych blogach i youtube. Szukałam mocno matującego, utrwalającego pudru na wielkie wyjścia o uniwersalnym odcieniu. Od samego początku w grę wchodził Kryolan Anti Shine oraz któryś z „paesiaków” (Paese oferuje puder bambusowy oraz ryżowy). Puder ryżowy nie był mi obcy, wcześniej wykończyłam dwa opakowania sypkiego ryżaka od Pierre Rene, jednak oceniałam go jako dobry puder na co dzień. Teraz oczekiwałam od pudru fajerwerków. Po ostatecznej konsultacji z przemiłą Panią ze stoiska zdecydowałam się na bambusa, nie będę ukrywać, że zadecydowała również różnica cenowa Paese i Kryolana. Puder jest biały w opakowaniu i transparentny na twarzy. Bardzo dobrze i długotrwale matuje, wystarczy niewielka ilość. Utrwalenie makijażu jest naprawdę widoczne, dobrze spisywał się podczas ważnych wyjść w tegoroczne upały. Zdawałoby się, że pudru jest malutko - jedynie 8g, jednak jest dużo wydajniejszy niż np. Pierre Rene. Oczywiście nie jest to maska ani produkt „pancerny” odporny na wszystko, z bardzo tłustej skóry poddanej wysiłkowi w upał spłynie wszystko, z biologią nie wygrasz, ale bambusiak nie zrobi nam przy tym ciasta na twarzy. Puder ma w składzie aż 90% krzemionki przy jednoczesnym braku talku i parabenów. Nie uczulił mojej wrażliwej skóry, a ponieważ jest ona mieszana nakładam go tylko w miejsca gdzie się przetłuszcza, najczęściej za pomocą puszka, lub dla delikatniejszego efektu – pędzla. To produkt, który na stałe zagościł w mojej kosmetyczce. Mam jednak dwa zastrzeżenia:

1) Dlaczego nie ma większych pojemności?

2) Puszek dołączony do produktu nie nadaje się absolutnie do niczego – nie przetrwał pierwszego ostrożnego prania :(

Następnym produktem, który trafił do koszyka był długotrwały podkład Long Cover Fluid w kolorze najjaśniejszym, czyli 00 Porcelain.
Nie kupowałam go w ciemno, wcześniej przetestowałam spore próbki long cover’a oraz kolagenowego. I przyznam, że znów pojawił się problem z wyborem, bo oba były bardzo dobre, choć każdy inny :) Kolagenowy ładnie nawilżał i dawał efekt bardzo zdrowej cery, nie zapchał, nie przetłuszczał nadmiernie, nie zmieniał koloru w ciągu dnia (choć oczywiście najjaśniejszy i tak był trochę za ciemny po zimie), nie był też super trwały – raczej przeciętnie utrzymywał się na skórze, stanowiąc dla mnie, bardzo dobry podkład na co dzień. Ale, podobnie jak w przypadku pudru, miały być fajerwerki. Wzięłam więc długotrwały. Może najpierw o jego wadach. Podkład oksyduje w trakcie noszenia i jest dla mnie trochę za ciemny (latem nie było problemu). Aplikator zupełnie mi się nie podoba, rozumiem, że z pompką byłby droższy, ale ta szpatułka jest okropna, aż widzę jak wskakują do niego bakterie przy każdym otwarciu. Trzecią wadą podkładu jest to, że nie mogę używać go codziennie bo jest po prostu za silny! Tak, podkład jest NIEMAL wodoodporny. Producent zapewnia, że przeznaczony jest to normalnej, suchej i wrażliwej cery, ale zapewniam, że z mieszaną radzi sobie równie dobrze, a z w/w pudrem da radę również tłustszej. Podkład bardzo mocno kryje, ale to ładne krycie, nie płaska maska. Jest moim „wyjściowym” must have, a ewentualne różnice kolorystyczne z szyją lub dekoltem poza sezonem letnim, ratuję barwiącym kremem Celia. Makijażu z użyciem Long Cover’a nie muszę co chwilę sprawdzać, poprawiać i stresować się, że mój świeży wyprysk wyłazi na światło dzienne. Mieszanka starter matujący AA – Long Cover Paese – puder bambusowy Paese – utrwalacz Hean idealnie spisały się na pannie młodej o mieszanej cerze podczas 37° upału. Po podkładzie nie pojawili się na mojej twarzy żadni nieprzyjaciele. Nakładam go gąbką – nie nadaje się do nakładania pędzlem typu Hakuro H50 (sprawdzone przez kilka osób). Na zdjęciu zestawiłam kolory z N1 true Match Loreal i 40 Light Ivory Facefinity 3w1 Max Factor. Jak widzicie bliżej mu do Max Factora, jest jednak ciemniejszy.

Ostatnim zakupionym podczas tego wypadu kosmetykiem była baza pod cienie. W dużym i wiele obiecującym kartoniku znajduje się malutki plastikowy słoiczek z 5ml bazy. Cóż… Baza jest beżowa z lekką różową poświatą i jakimś odbijającym światło pyłkiem niewidocznym na powiece.
Jest bardzo zbita i to mocno utrudnia dobrą aplikację. Muszę się namęczyć aby ładnie i równomiernie rozprowadzić ją na powiece, by nie tworzyła  „klusek”, a i wtedy mam wrażenie, że niemiłosiernie ciągnę i maltretuję moją biedną powiekę oraz przysparzam jej dodatkowych zmarszczek. Po tym zdaniu chyba już wiecie jaka jest moja opinia o tym produkcie. Nie jest to jednak całkowity bubel, bo kiedy już ją okiełznamy, baza bardzo dobrze utrzymuje cienie, ładnie podbija ich kolor i nic się nie roluje w załamaniach. Dobrze nadaje się do młodych, jędrnych powiek – na takich nie będzie problemu z nałożeniem (polecam ją nieco ogrzać, rozprowadzając jej  odrobinę między palcami), wystarczy jej minimalna ilość, ale dobrze rozprowadzona.
Baza na powiece jest niemal bezbarwna, nie ukryje dużych przebarwień. Nie nadaje się do nieco starszych i delikatnych powiek, na takich nie jesteśmy w stanie jej dobrze i szybko rozprowadzić, a po co męczyć oczy. Baza ma plus za to, że nie wywołała u mnie podrażnienia, ale nie jest to produkt, który kupiłabym dla siebie po raz drugi.

Mam nadzieję, że moja opinia była dla Was przydatna.


Uff…i po co mi tyle kosmetyków?? Druga część posta już jutro:)

Pozdrawiam, M.
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz