Witam Was serdecznie,
To będzie długi, dwuczęściowy wpis po
dłuższej przerwie związanej z pracą zawodową. Podzielę się z Wami moimi
odczuciami dotyczącymi stosowania kosmetyków azjatyckich marek. Azjatyckich,
nie wyłącznie koreańskich, bo chciałam wam pokazać kilka kosmetyków rosyjskich
oraz jakie produkty (i kolory!) znanych drogeryjnych marek można dostać na
dalekim wschodzie.
Pierwszy, koreański, kosmetyk jaki wpadł w moje ręce to
aloesowy żel Holika Holika. To produkt typu multi-function, który nie nadaje
się chyba tylko do jedzenia. Na początek zakupiłam opakowanie 55ml. Warto
podkreślić, że wymieniony żel to 99% soku aloesowego.
Żel działa jak papka z
soku i miąższu aloesu jednak jest o wiele wygodniejszy i przyjemniejszy w
użyciu i transporcie. O właściwościach soku aloesowego nie będę pisać, bo
informacje na ten temat są ogólnodostępne, wspomnę tylko, że spróbowałam żelu
na miejsca atopowe, oparzenie słoneczne, zasklepioną ranę, wysypkę, ukąszenie
owada, włosy, twarz, ciało, po depilacji i kupiłam opakowanie 250ml. Już drugie :) Mogę śmiało
powiedzieć, że to mój HIT kosmetyczno-leczniczy.
Skóra mojej twarzy jest dość wymagająca, skłonna do uczuleń,
w dużej mierze sucha i naczyńkowa lecz doskwierają mi także zaskórniki.
Mechaniczne sposoby oczyszczania i złuszczania kończą się bardzo nieprzyjemnie,
podobnie jak peelingi enzymatyczne, kwasy i inne inwazyjne zabiegi u
kosmetyczki. Szukając czegoś delikatnego ale skutecznego w działaniu natrafiłam
na azjatyckie peelingi bez substancji ściernych. Zachęcona pozytywnymi opiniami
kupiłam od razu zestaw (a co!) Dr.G, dwie maseczki w płachcie i Brightening
Peeling Gel.
Peeling ma bardzo fajny, mocno organiczny skład i co dla mnie
szczególne ważne, jest bezalkoholowy. Nakładamy go na oczyszczoną, mokrą skórę,
dzięki temu efekt tarcia jest znikomy. Peeling szybko zaczyna się rolować i
zbierać martwy naskórek oraz wyciągać zanieczyszczenia. Efekt widziałam już po
pierwszym użyciu, skóra była po prostu lepsza, czystsza, bardziej miękka i to
bez podrażnienia czy szczypania. Skąd wiem, że na pewno działa? Przy regularnym
stosowaniu rolowanie produktu (martwego naskórka) jest coraz mniejsze, a po
dłuższej przerwie, gdy nie złuszczamy skóry - znowu wzrasta. Opakowanie 120ml
wystarcza na długo bo to wydajny produkt, który wart jest swojej ceny. Tańszą alternatywą
jest Crystal Peeling Gel od SKIN79, jednak ten produkt zawiera już alkohol,
ponadto nakładany jest na suchą skórę co nieco zwiększa tarcie (w stosunku do
używania z wodą). SKIN79 polecam wszystkim nie-super-wrażliwcom.
Kolejny
przetestowany produkt to krem z wysoką zawartością filtratu śluzu ślimaka.
Wybrałam produkt Mizon All in One ze względu na 92% stężenie ślimaczej
substancji aktywnej oraz dobrą cenę „na wypróbowanie”. Krem Mizon jest dużo
tańszy od innych produktów tego typu i naprawdę nie wiedziałam czego się
spodziewać, bo nie zawiera on również dodatkowych substancji aktywnych.
W moim
przypadku najlepszy efekt działania „ślimaczka” widać na rocznej bliźnie
pooperacyjnej. Stosowałam go mówiąc szczerze sporadycznie, gdy po posmarowaniu
twarzy zostało mi jeszcze trochę kremu na palcach. Nawet po tych kilku użyciach
zmiany były widoczne, szczególnie w kolorze i strukturze blizny. W moim
przypadku jako krem do twarzy spisał się średnio. Stosowałam go jako krem na
noc, jednak żelowa formuła (i brak dodatków) nie odżywia i nie nawilża tak jak
tego potrzebuję, mimo, że to produkt silnie regenerujący. Krem Mizon jest
stworzony dla osób z widocznymi niedoskonałościami w postaci np. blizn
potrądzikowych, będzie odpowiedni przy cerze tłustej i mieszanej w kierunku
tłustej, nie wywołuje podrażnienia, nie zatyka porów i w widoczny sposób leczy
wypryski (tak działał u mnie na comiesięcznych nieprzyjaciół). Planuję
przetestować jakąś bogatszą formułę kremu ze ślimakiem, ukierunkowaną na walkę
z upływającym czasem :)
Maseczki w płachcie szturmem zdobyły Polski rynek
kosmetyczny, pewnie ze względu na łatwość użycia i skuteczność działania. Z
czego wynika to „lepsze” działanie?
Bawełniana płachta zapobiega uwalnianiu i wysychaniu substancji aktywnych, stąd
skuteczniejsze bo dłuższe oddziaływanie składników aktywnych na naszą skórę niż
w przypadku tej samej maseczki bez płachty. Oczywiście maska masce nie równa i
nie wszystkie z napisem made in Korea będą wspaniałe, a te made in Poland
kiepskie.
Jako pierwszą wypróbowałam nawilżającą maskę z zestawu Dr.G Aqua
Collagen. Pierwsze odczucie to okropne zimno, które nie było dla mnie
komfortowe, zwłaszcza w grudniu i płyn ściekający z płachty dosłownie wszędzie.
Po przepisowym czasie ściągnęłam płachtę, wklepałam resztki płynu i …nic. Nie
zauważyłam różnicy. Kombinuję, że może w upał, może na zmęczoną skórę, może po
opalaniu… Póki co Aqua Collagen nie zdaje egzaminu. Nie zniechęciłam się jednak
i eksperymentuję dalej z maskami w tej formie. Kolejną wypróbowaną maską była miodowa Pure Source od
Misshy. I tu już dużo lepiej, po wszystkim skóra była jakby gęstsza,
wypchnięta, bardzo mocno odżywiona, a do tego maska pachniała bardzo
apetycznie, nie ziębiła, nie ściekała po uszach i leżenie z nią to był
prawdziwy relaks. Trzecia maska to znów Dr.G lecz tym razem Wrinkle Snail. Po
tej masce już wiem, że konsystencja masek Dr.G mi się nie podoba, bo ta również
spłynęła (i ziębiła). Jednak tu, w przeciwieństwie do niewypału z nawilżającą,
efekt był bardzo widoczny. Maska liftinguje w dosłownym znaczeniu – bardzo
mocno napina skórę i wypycha zmarszczki. Skóra była bardzo gładka, bardzo
napięta i wręcz lśniąca, wyprasowana. Mogę powiedzieć, że efekt dość
spektakularny, w sam raz na ważną imprezę. Polecam zdecydowanie do dojrzałej
cery. Reszta widocznych na zdjęciach masek czeka na wypróbowanie, wszystkie
mają działanie przeciwzmarszczkowe więc będę mogła je niebawem porównać.
Opinia o pozostałych azjatyckich kosmetykach już za tydzień.
Mam nadzieję, że wpis był dla Was ciekawy i przydatny.
M.